– Co do kur… czaka bladego! – Wyjrzałam nerwowo z łazienki. W głosie mojego męża pobrzmiewała furia. Ewidentnie chciał powiedzieć coś innego, jednakże zreflektował się, zerknąwszy na naszą córkę, która właśnie przysiadła na ławie w przedpokoju, wkładając buty. On stał przed lustrem w tym samym pomieszczeniu i zapinał koszulę...
– Co do kur… czaka bladego! – Wyjrzałam nerwowo z łazienki. W głosie mojego męża pobrzmiewała furia. Ewidentnie chciał powiedzieć coś innego, jednakże zreflektował się, zerknąwszy na naszą córkę, która właśnie przysiadła na ławie w przedpokoju, wkładając buty. On stał przed lustrem w tym samym pomieszczeniu i zapinał koszulę. A raczej próbował, bo z guzikami na brzuchu najwyraźniej miał problem. Rozchylony materiał ukazywał porządnie zaokrąglony kawałek ciała.
– Zbiegła się w praniu! To moja ulubiona i tak pasuje do tego garnituru… A może, jak nie będę rozpinać marynarki, jakoś to będzie wyglądać? – tym razem w jego głosie pojawił się ton nadziei. Sięgnął po marynarkę. Od strony ławy dobiegł nas zjadliwy chichocik. Ja przyglądałam się owej scenie w milczeniu – o tej porze, czyli bladym świtem, dyskusje z moim małżonkiem niosą pewne niebezpieczeństwo.
– Co, marynarka teeeż?! – Tym razem prawie zawył. – Gdzieś ty to oddawała do prania?! – zwrócił się bezpośrednio do mnie. Od strony ławy dobiegł nas kolejny chichocik. Rzuciłam córce ostrzegawcze spojrzenie.
– Nigdzie nie oddawałam, kochanie – wyjaśniłam łagodnie, choć cedząc słowa przez zęby, bo dostałam lekkiego szczękościsku. Ja też nie lubię wczesnych poranków. – Ostatnio miałeś ją na sobie wczesną wiosną, zaraz po praniu i udało ci się jej nie poplamić. Pasowała wtedy… A gdyby nawet była prana, to co, tylko w brzuchu by się skurczyła? Bo ramiona, jak widzę, w porządku.
– To o co tu chodzi? Czemu się nie dopina? – drążył temat mój mąż, wciąż usiłując dociągnąć guzik do dziurki i szarpiąc go zdecydowanie za mocno. Guzik został mu w dłoni. – Kur… czę blade – wyjęczał.
– Bo brzuch ci, tatku, urósł, i to bardzo porządnie! Jakim cudem wcześniej tego nie zauważyłeś? – obłudnie zdziwiła się nasza córeczka. – Przecież z dnia na dzień coraz bardziej ci wystaje, cud, że inne rzeczy ci się dopinały!
– Ale spodnie z coraz większym trudem, prawda? – wtrąciłam, wciąż urażona oskarżeniem, że zbiegłam mu cokolwiek w pralni. To bardzo dobra pralnia, po pierwsze, a po drugie, ten facet powinien mnie po piętach całować, że w ogóle wzięłam na siebie obowiązek noszenia tam jego rzeczy. – Nosiłeś przez całe lato i początek jesieni, właściwie jeszcze do wczoraj, elastyczne polo i swetry, dopiero dziś postanowiłeś się tak wyelegantować...? – W moim tonie pojawił się znak zapytania.
– Spotkanie służbowe. Z kontrahentami. Chińczycy. Przykładają dużą wagę do form. Tylko garnitur wchodzi w grę, bo się poczują urażeni – wyjaśnił mąż w telegraficznym skrócie. – Duża rzecz, jak wyjdzie, firma stanie na nogi. Ale jak nie dopnę garnituru, to pewnie nie wyjdzie – dodał złowieszczo.
– No to czegoś wczoraj nie powiedział?! – wybiegłam z łazienki. – Spróbuję przeszyć te guziki, najwyżej spóźnię się trochę do pracy… Przynieś nożyczki, granatowe nici i igłę! – pogoniłam córkę. Gdy dostarczyła potrzebne rzeczy, szybko obcięłam na mężu pozostałe dwa guziki, potem zaczęłam je przyszywać.
Mąż wpatrywał się ponuro w lustro, kontemplując swój brzuch. – Ale dlaczego on tak urósł? – spytał z pretensją. – Przecież nie żrę więcej niż kiedyś…
– Piwko, tatku, piwko i brak ruchu – wyjaśniła córeczka, klepiąc tatusia po przedmiocie dyskusji. – No i wiek… Z latami człowiek gorzej spala tłuszczyk! Powinieneś czym prędzej iść na siłownię!
– Spadaj do szkoły, ty nie masz powodu się spóźniać! – pogoniłam nasze dziecię, widząc, że twarz męża nabiera buraczkowego odcieniu. – Oddychaj i policz do dziesięciu – poradziłam mu, żeby się trochę uspokoił. – Ale nie tak głęboko – wrzasnęłam, widząc, jak zapięta już marynarka napina się na jego brzuchu. – Więcej tych guzików nie przesunę i tak już średnio to wygląda… Ale na dziś musi starczyć… Wygląda jednak na to, że trzeba kupić nowy garnitur albo faktycznie musisz się wziąć za siebie.
– Kiedy niby mam chodzić na siłownię? I za co?! A tego piwa piję o wiele mniej niż latem! Tylko przy meczach! – wybuchnął mąż.
– I zagryzasz chipsami – wytknęłam. – Ze trzy razy w tygodniu ci tak wychodzi. A co do ruchu… Nie musisz na siłownię. Ćwicz ze mną w domu, mam specjalny zestaw na brzuszek… I tak będzie ci lepiej niż mnie, bo ja muszę dbać o całą sylwetkę, a tobie poszło tylko tutaj… – pogłaskałam go czule w okolicach pępka. – A zamiast chipsów ususzę ci warzywka. Marchewkę na przykład. Selerka. I żeby nie było tak przaśnie, przełamiesz to sobie chudym suszonym kabanoskiem. Pychotka! Niektóre kiełbaski są całkiem tanie… – mruczałam zachęcająco i uspokajająco równocześnie.
– Kabanosek może być – zgodził się mąż łaskawie. – Warzywka? Ohyda, ale niech tam… Ale ćwiczenia?! Nie-na-wi-dzę tego – wyskandował. – Kabanosek musi wystarczyć!
– Nie wystarczy, kochanie – perswadowałam, zadowolona, że dziecko zniknęło z horyzontu. Odnosiłam wrażenie, że ta rozmowa robi się jakaś taka… niepedagogiczna. – Dzięki kabanosowi, pod warunkiem że na przemian z warzywkami, jest szansa, że nie będziesz tył. Ale jeśli chcesz ten bebech… znaczy się, brzusio zrzucić, musisz ćwiczyć i koniec. To łatwe ćwiczenia, jedno z nich najważniejsze zresztą, możesz sobie robić wszędzie, choćby na przystanku czy wstając na chwilę od biurka. To jogini wymyślili, gwarantuję, że jest skuteczne. Ale jeśli chcesz przyspieszyć sprawę, raz dziennie, wieczorkiem najlepiej, dołącz do mnie. A w nagrodę zrobię przyjemny masażyk… Też brzuszka – zanęcałam.
– Masażyk? Przyjemny? Delikatny? – na twarzy mojego małżonka po raz pierwszy tego dnia pojawił się uśmiech. Pełen nadziei i oczekiwania.
– Delikatny. Przyjemny. Ale tylko w nagrodę za gimnastykę! – podkreśliłam stanowczo.
No cóż… Z gimnastyką bywa różnie, chociaż akurat ćwiczenie joginów mąż bardzo polubił, twierdzi, że nie tylko odchudza, ale i odpręża oraz rozjaśnia umysł, więc faktycznie robi je nawet kilkanaście razy dziennie. Natomiast cholerny masażyk stał się cowieczornym rytuałem, a czasami wstępem do zupełnie innej gimnastyki. Stał się, rzec można, moim obowiązkiem, jak prasowanie. Można go, oczywiście, robić samodzielnie, ale… No dobra, nie będę narzekać. Właściwie to i ja ten rytualik polubiłam. Zbliża. A brzuch mój mąż stracił w ciągu miesiąca, choć do gimnastyki dobrze jak uda mi się go zmusić 3 razy w tygodniu…